Chord & Major Earphones, model Major 8’13 Rock

Obserwując rynek słuchawek z dość dużą dozą trafności można stwierdzić, że rozwija się on równie dynamicznie jak Hi-Fi i High-End w domenie cyfrowej. Co prawda zamiast coraz bardziej wyżyłowanych formatów mamy do czynienia z nader zauważalnym wzrostem wolumenu pojawiających się na sklepowych półkach marek. Taka klęska urodzaju jednak cieszy, gdyż nic tak nie działa na urealnianie cen jak właśnie konkurencja. Niby wszyscy idą w zaparte, że i tak i tak balansują na granicy opłacalności, ale a co jak co, ale właśnie walka o portfele klientów sprzyja wzrostowi może nie tyle empatii, co elastyczności gdy przychodzi do finalizacji transakcji. W dodatku taka sytuacja sprzyja nowym, bądź mniejszym producentom mającym do zaoferowania coś oryginalnego, zdolnego zapełnić niewykorzystaną do tej pory niszę. I właśnie z takim przypadkiem mamy do czynienia dzisiaj, gdyż na testy trafiły douszne słuchawki Major 8’13 tajwańskiej marki Chord & Major
 

Chord & Major Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock

Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock

Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock

Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock

Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock Earphones Chord & Major, model Major 8’13 Rock

W przeciwieństwie do większości konkurencji Chord & Major nawet nie próbuje udowadniać, że jego produkty są całkowicie transparentne i neutralne. Zamiast tego jasno komunikuje i definiuje charakter swoich słuchawek w dość oczywisty sposób ułatwiając zagubionym w marketingowych meandrach nabywcom dokonanie możliwie szybkiego a przy tym trafnego wyboru. Aby nie pozostawiać złudzeń cała seria Majorów otrzymała oprócz niewiele mówiących oznaczeń liczbowych również stosowne przydomki. I tak patrząc na tajwańskie portfolio mamy modele: 01’16 dedykowane elektronice, 9’13 do klasyki, 8’13 do Rocka, 7’13 do Jazzu, 6’13 skierowane do miłośników ballad i 5’14 przeznaczone do szeroko rozumianej „World Music”. Powyższą nomenklaturę podkreslają również charakterystyczne kontury instrumentów, ale tego typu atrakcje dostępne są dopiero wewnątrz. A właśnie – opakowanie. Patrząc na rynek bez trudu można wskazać zarówno przykłady niemalże bizantyjskiego przepychu na iście budżetowych pułapach kwotowych, jak i pozornej skromności, nieraz aż nazbyt widocznie flirtującej ze zwykłym skąpstwem na przeciwległych skrajach cennika. Chord & Major lokuje się mniej więcej po środku ww. skali jeśli chodzi o cenę, za to sposób i jakość opakowania w jakim dostarcza swoje produkty zasługuje na odrębny akapit.
Major 8’13, podobnie jak pozostałe rodzeństwo prezentowane są i  sprzedawane z równą dbałością o detale co nie przymierzając kapsułki kawowe Nespresso. Co prawda papierowa, czarna torebka jeszcze nie wywołuje odczucia obcowania z czymś ekskluzywnym, ale proszę mi wierzyć na słowo, że akurat w tym wypadku jest to skromność będąca cnotą a nie grzechem, gdyż wewnątrz, odnajdziemy wykonane z niemalże zegarmistrzowską precyzją drewniane puzderko z elegancką, wykonaną z cienkiego kartonu banderolą z nazwą modelu, firmowym logotypem i podstawowymi danymi technicznymi. Po jej zsunięciu i podniesieniu wieka naszym oczom ukazuje się całkiem miły oczom widok w postaci pary słuchawek wkomponowanych w dopasowaną do ich profilu tekturkę z wytłoczonym obrysem gitary elektrycznej i ukryta po spodniej stronie pomysłową kartą ułatwiającą zwijanie przewodów i zapobiegającą ich plątaniu. Dodatkowo pod ww. tekturką oprócz samych kruczoczarnych pchełek znajdziemy stylowy miękki woreczek z zatrzaskiem, pędzelek do czyszczenia i zestawy dodatkowych silikonowych „gumek”.
Już podczas pierwszego kontaktu czuć, że Majory to niewielki, bo niewielki, ale jednak kawał(ek) solidnej roboty. Metalowe, cylindryczne korpusy w centralnej części okalają drewniane pierścienie o kolorze dedykowanym poszczególnym stylom muzycznym. W przypadku Rocków jest to elegancka czerń, którą również odnajdziemy zarówno na tulei na jaką zakładamy silikonowe tipsy, jak i na lekko wygiętym języczku, przez który przechodzi przewód sygnałowy i który pełni całkiem skuteczne zabezpieczenie przed ewentualnym wyrwaniem owego przewodu z korpusu. Na samym przewodzie umieszczono również niewielki splitter z gatunkiem muzycznym, w jakim dane słuchawki mają sprawdzać się najlepiej.

Przez pierwszych kilkanaście a jeszcze kilkadziesiąt godzin od wypakowania, podłączenia do źródła sygnału Rocków lepiej nie słuchać. Lepiej dać im czas na spokojne wygrzanie, dotarcie, ułożenie, czy jak to nazwiecie, niż zniechęcić się dość wyraźnie zaburzoną równowaga tonalną. Po prostu „funkiel nówki nieśmigane” C&M grają głównie dolnym skrajem pasma istnienie reszty częstotliwości jedynie nieśmiało sygnalizując. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że i taka estetyka ma całkiem spore grono wyznawców (serdecznie pozdrawiam bezkarkich osobników w pełnoletnich bolidach przywiezionych na lawetach zza naszej zachodniej granicy), ale większość słyszącej części populacji zachęcam do chwili cierpliwości, gdyż po około dobie grania sytuacja dość diametralnie się zmienia a charakterystyka tonalna przybiera zdecydowanie bardziej cywilizowaną postać. Co prawda nadal bas jest wyraźnie podkręcony, ale owe akcentowanie najniższych składowym ma już charakter czysto estetyczny a nie karykaturalny, jak miało to miejsce chwilę po wyciągnięciu z pudełka. Jako dowód przytoczę niezbyt rockowy, lecz nad wyraz obfitujący w potężne basiszcze „Shock Value”Timbalanda, który przepuszczony przez 8-ki przyjemnie masował mój zmysł słuchu. Całkiem przekonująco wypadła również cyfrowo stworzona przestrzeń, dzięki czemu nie miało się wrażenia, że scena musi zmieścić się pomiędzy naszymi uszami. W zamian za to, choć kreowana dość blisko nie miała tendencji do ofensywności i niemalże klaustrofobicznego zamykania się wewnątrz naszego czerepu.
Lekko zaokrąglony sposób kreślenia krawędzi źródeł pozornych słychać było również na bardziej jazgotliwym i napastliwym repertuarze, jednak delikatne pogrubienie i obniżenie środka ciężkości akurat w tym przypadku należy uznać za zaletę, aniżeli wadę, gdyż większość wiekowych rockowych i metalowych nagrań na właśnie taki „tuning” czekało jak przysłowiowa kania dżdżu. Wystarczyło bowiem sięgnąć po takie specjały jak „Rust In Peace” Megadeth, czy „Alice In Hell” Annihilatora, by w tzw. okamgnieniu przekonać się ile dobrego C&M są w stanie z tego pozornego jazgotu wycisnąć. Uderzenia stopy wreszcie nabierają właściwej sobie mocy a gitarowe riffy zaczęły zapuszczać się w okolice niższej średnicy, co do tej pory raczej im się nie zdarzało.
Generalnie na średnicy naprawdę sporo się dzieje, co z radością powinni przyjąć miłośnicy mniej bądź bardziej ekstatycznie wyrykujących swoje złote myśli wokalistek i wokalistów. Słychać emocje, zaangażowanie a często i dziką furię, bądź wręcz wściekłość a intensywność emisji dociera do nas nawet na niskich poziomach głośności. Niby nic, oprócz zdrowego rozsądku, nie stoi na przeszkodzie, by dojechać z potencjometrem do progu bólu a nawet o kilka decybeli poza. Pytanie tylko po co, skoro i przy normalnych natężeniach dźwięk dostarcza pełne spektrum informacji o reprodukowanych nagraniach. Co ciekawe nawet na wczesnych nagraniach Dave Mustaine wreszcie nie brzmi, jakby większość swojego dzieciństwa spędził jeżdżąc na niezbyt wygodnym rowerku, Arturowi Rojkowi niestety nawet C&M nie były w stanie pomóc, a udzielające się wokalnie panie zyskują całkiem sporo na soczystości i zmysłowości. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest jedynie Angela Gossow, która na „Wages of Sin” Arch Enemy przypomina bardziej opętaną przez demony wiedźmę a nie przedstawicielkę płci pięknej, ale niech tam, nawet tak drąca się blond-Wenus ma swój niezaprzeczalny urok.
Nieco złagodzone i przyprószone złotem górne rejestry to kolejny zabieg tonizujący niezbyt wyrafinowane procesy realizacyjno-mastringowe, jakim zwykle poddawana jest rockowa twórczość. Całe szczęście owo złagodzenie nie niesie ze sobą utraty jakże istotnych mikro detali a jedynie nieco linearyzuje nazbyt ofensywne partie, co bezsprzecznie pomaga a nie szkodzi. Ne cierpi na tym ani dynamika, ani zawarty w nagraniach ładunek emocjonalny a jedynie wzrasta subiektywna przyjemność odsłuchu.

Chord & Major Major 8’13 to dość świeży gracz na naszym rynku, lecz mając własny pomysł na brzmienie i czytelny dla odbiorców przekaz ma szanse na spory sukces. Niezaprzeczalną wartością dodaną, oprócz oczywiście brzmienia, jest również warta podkreślenia ekskluzywność i solidność wykonania. Rokuje to dobrze na przyszłość i daje nadzieję niemalże równoznaczną z pewnością, że rockowe Majory zniosą nawet intensywną eksploatację dostarczając przy tym nad wyraz pozytywnych doznań sonicznych.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: CORE trends
Cena: 885 PLN

Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 20-20 kHz
Skuteczność: 94 dB
Impedancja: 16Ω
Maks. moc wejściowa: 8 mW
Wtyk: 3.5mm (złocony)
Długość przewodu: 1,2 m

System wykorzystany podczas testu:
- Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
- DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2; T+A DAC 8 DSD; Marantz HD-DAC1
- Słuchawki: Brainwavz HM5; Meze 99 Classics Gold; q-JAYS
- Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
- Przewody ethernet: Neyton CAT7+
- Kable zasilające: Organic Audio Power
- Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF® /FI-50M NCF®
- Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform

http://www.klub.audiostereo.pl/

Share this

Leave a comment